Mroczna opowieść o podziemnym mieście, tajnych eksperymentach genetycznych i wirusie wścieklizny.
Fakty historyczne i horror splatają się w jedną teorię.
Miasto pod miastem: notatki chirurga z eksperymentu, którego nigdy nie zamknięto.
Pierwszy raz zszedłem pod ziemię nie jako badacz, ale jako lekarz. Tak przynajmniej brzmiała wersja oficjalna. W dokumentach widniała nazwa „ośrodek infrastruktury kryzysowej”, identyczna jak setki innych w Europie Wschodniej po 1968 roku. Faktycznie – istniały takie miejsca. Podziemne miasta, bunkry zdolne pomieścić tysiące ludzi. Derinkuyu w Turcji, kompleksy pod Moskwą, Cheyenne Mountain w USA. Historia to potwierdza.
To, czego nie potwierdza, to zapach.
Metaliczny, słodkawy, przypominający rdzę i gnijące mięso. Zapach, którego nie da się pomylić z niczym innym.
Poziom minus trzeci. Korytarze wykute w skale, wzmocnione betonem z lat 50. Na ścianach ślady krwi, stare i nowe. Oficjalnie – awaria systemu wentylacji. Nieoficjalnie – „materiał biologiczny”.
W aktach, które kazano mi podpisać, pojawiały się terminy znane z historii: neuroplastyczność, agresja indukowana, reaktywacja pnia mózgu. To nie była fantazja. Takie badania prowadzono. MKUltra – program CIA – jest dziś faktem potwierdzonym dokumentami. Japońska Jednostka 731 testowała wirusy na żywych ludziach. To nie są teorie. To archiwa.
Różnica polegała na tym, że tutaj eksperyment nigdy się nie skończył.
Pacjent 047. Mężczyzna, około czterdziestu lat. Przywiązany pasami, ale już wtedy wiedziałem, że to teatr. Jego paznokcie były zdarte do kości. Próbował wydrapać coś spod skóry. Kiedy spojrzał na mnie, zrozumiałem, że nie patrzy na człowieka – reagował jak zwierzę.
Wstrzyknięto mu zmodyfikowany szczep wirusa wścieklizny. Fakty: wirus wścieklizny powoduje agresję, hydofobię, halucynacje. Fakty: eksperymenty nad jego mutacjami prowadzono od dekad. Fantazja zaczyna się tam, gdzie wirus przestaje zabijać… a zaczyna zmieniać.
Kości twarzy pacjenta były popękane. Nie od urazu – od napięcia mięśni. Jego szczęka wysunęła się nienaturalnie, jakby ciało próbowało przystosować się do czegoś starszego niż człowiek. Kiedy jeden z techników potknął się i upadł, 047 zerwał pasy. Słyszałem trzask – to był kręgosłup.
Nie zabito go. Zamknięto go głębiej.
Poziom minus siódmy był miastem. Klatki mieszkalne. Tunele. Szkoła. Kaplica bez krzyża. Widziałem dzieci, które nigdy nie widziały słońca. Oficjalnie – potomkowie personelu. Nieoficjalnie – materiał obserwacyjny.
Tu zaczyna się psychologiczny horror: większość ludzi tam na dole wierzyła, że powierzchnia już nie istnieje. Że wojna nuklearna zmiotła wszystko. To klasyczna technika kontroli – izolacja informacyjna. Stosowana naprawdę. Sprawdzalna. Opisana w badaniach nad sektami i obozami jenieckimi.
Kiedy uciekłem, zabrałem tylko notatki. Jedna z nich zawierała nazwę projektu. Zaczernioną. Ale numer pozostał: 731-B. Przypadek? Jednostka 731 była prawdziwa. Zamknięta oficjalnie w 1945 roku.
Oficjalnie.
Dziś, gdy słyszysz o „dzikich atakach”, „niezidentyfikowanych sprawcach”, ludziach gryzących bez powodu – pamiętaj: historia uczy, że najgorsze potwory nie rodzą się w legendach. Rodzą się w laboratoriach. Pod miastami. Tam, gdzie nikt nie patrzy.
A drzwi pod ziemię nigdy nie zostały zaspawane.
